Dużo koca.
Bardzo dużo
wciąż nie ukończonego koca!
Zła na siebie jestem, bo ciągnę ten
projekt od lutego – no, od marca właściwie, bo dopiero wtedy
dotarła do mnie zamówiona włóczka. A po kilku ostatnich dniach
widzę wyraźnie, że mogłam go skończyć w miesiąc, najdalej
półtora. Wystarczyłyby cztery godziny dziennie...
I to jest
najlepszy przykład czegoś, co określam mianem „zmęczenia
materiałem”. Kiedy pracuję nad jakimś dużym projektem, to
bardzo szybko i często dopada mnie niechęć: do włóczki, do
wzoru, do koloru... Zamiast planowanych pięciu rzędów w takim
samym czasie robię dwa. Często się mylę przy liczeniu oczek.
Plącze mi się kolejność przerabiania schematów. Drażni mnie
włóczka, która do tej chwili była mięciutka i delikatna. Jednym
słowem: mam dość!
To się
dzieje przy każdym projekcie, ale właśnie na takim długofalowym,
jak koc dla E., widać to zjawisko najwyraźniej, bo ma więcej
okazji, by się pojawić. Wtedy najlepszym sposobem jest odłożenie
robótki i wzięcie się za inną. Inną pod każdym względem: jeśli
wzór podstawowy jest trudny, to odskocznia musi być łatwa; jeśli
projekt jest duży, to dla odpoczynku robię coś, co jest małe i
szybkie w robocie; jeśli koc jest beżowo-niebieski, to chusta
będzie wściekle kolorowa :)
Po takiej
odskoczni – która może trwać dwa dni, ale może i miesiąc –
projekt podstawowy sam wpada w łapki, druty błyskają z zawrotną
szybkością, a dzianiny przybywa w imponującym tempie. A ja siedzę
i myślę ze złością, że gdyby cały czas tak było, to już bym
skończyła, już bym miała z głowy i nie czuła się winna, że
zwlekam, że się ociągam – a to przecież koc dla przyjaciółki,
która cierpliwość przejawia iście anielską, ale ileż można?!
Przy okazji
zmęczenia materiałem pojawia się jeszcze jedna rzecz –
mianowicie syndrom końca motka :) Zjawisko to powstaje zawsze wtedy,
kiedy patrzę krytycznie na motek i widzę, że mało go już
zostało, trzeba by pójść po nowy celem dowiązania. Mówię sobie
zatem, że ok, skończę ten motek, uwiążę następny i to będzie
koniec pracy na dziś. No i ten niby kończący się motek dostaje
wścieklizny i wydłuża się w nieskończoność! Przysięgłabym,
że wystarczy go na góra cztery rzędy – a tu lecę już z piątym,
z szóstym, z siódmym... a końca jak nie było, tak nie ma. Ale
przecież powiedziałam sobie, że koniec pracy równa się końcowi
motka, więc nie mogę być niesłowna i odłożyć drutów
wcześniej! No i dziergam. I dziergam. I dziergam... Ze zgrzytaniem
zębów, potrząsaniem motkiem, mamrotaniem pod nosem „a żeby cię,
zarazo...”. Niestety, muszę wyznać, że zazwyczaj w tej walce
okazuję się na przegranej pozycji, poddaję się i jedyne, na co
mnie stać, to przyniesienie nowego motka i wrzucenie do koszyka obok
starego.
A następnego
dnia w połowie pierwszego rzędu motek się kończy... No szlag
człowieka może trafić! :)
Na szczęście
koc jest już na finiszu: wzór podstawowy skończony, pozostało
tylko obrzucić wokół plisą ze ściegu francuskiego, ale czekam na
dostawę włóczki – bo mi zabrakło dwóch motków. No i
oczywiście wykorzystałam czas oczekiwania na machnięcie szybkiej
odskoczni:
Whoah! Potwor, nie koc. Gdybym miala sie za to zabrac, stulecia by mi nie starczylo na ukonczenie. Masz kobieto nadprzyrodzone tempo!
OdpowiedzUsuńDocelowo ma mieć wymiary 170x140, plus minus pięć cm, więc nie taki znów potwór :) Ale tak szczerze, to gdybym robiła go dla siebie, a nie dla przyjaciółki, to pewnie zajęłoby mi to parę lat.
Usuń