Lubię robić
na zamówienie. Głównie dlatego, że niemal zawsze dostaję takie
zamówienia, które są dla mnie niezłym wyzwaniem, już to od
strony technicznej, już to od projektowej. Nie inaczej było z
szalikiem, zamówionym dla fanki pewnego aktora ;). Szalik miał mieć
napis, zaczęłam zatem rozpatrywać warianty wykonania napisu,
abstrahując na razie od konkretnych liter.
Co można zrobić, żeby na dzianinie pojawiły się literki?
Po pierwsze
– wyhaftować. Haft na dzianinie nie jest ewenementem, wymaga
trochę innego podejścia niż klasyczny haft płaski, ale zasadniczo
jest to dość szeroko rozpowszechniona metoda zdobienia.
Po drugie –
zrobić żakard. Rozrysować schemat, bo w przypadku żakardu jest to
łatwe, usiąść i wydziergać.
Niestety,
obie te metody mają poważną wadę – a mianowicie nadają się
jedynie do projektów jednostronnych, szalik zaś obie strony –
prawą i lewą – musi mieć reprezentacyjne. W przebłysku czarnego
humoru przyszło mi na myśl, żeby udziergać dwa identyczne, a potem zszyć je ze sobą lewymi stronami do środka, ale
to już by była przesada :)
Zostaje
zatem trzecia metoda, czasochłonna i wymagająca ogromnej uwagi, za
to skuteczna – double knitting, czyli dwustronny żakard. W pewnym
sensie są to właśnie dwa żakardowe szaliki, połączone ze sobą,
bo DK daje dzianinę dwuwarstwową, tyle że robione jednocześnie i
łączone na bieżąco.
Fajnie.
Tylko że ja nie umiem robić dwustronnego żakardu... Ale też życie
bez wyzwań byłoby raczej nudne.
Czasu miałam
sporo, zdecydowałam się zatem rozpracować tę technikę.
Postanowiłam podejść do tego racjonalnie, czyli pooglądać
tutoriale, pozastanawiać się, popatrzeć na wzory, zaopatrzyć się
w niezbędne akcesoria, no, generalnie przygotować się na tip-top
pod względem teoretycznym i dopiero wtedy zmierzyć się z praktyką.
Na moje
nieszczęście postanowiłam także pomyśleć. A myślenie szkodzi,
i przecież powinnam była o tym wiedzieć..!
Wymyśliłam
sobie mianowicie, że jeśli będę robić klasycznym double
knitting, to nie ma siły – po jednej stronie literki wyjdą cud
miód i orzeszki, ale po drugiej dostanę je w lustrzanym odbiciu. A
zatem będę miała reprezentacyjną prawą stronę oraz
niereprezentacyjną lewą. Znaczy, no, komuś mogłoby się to wydać
całkiem atrakcyjne, ale mnie akurat strzelił piorun perfekcji i
takie rzeczy były nie do przyjęcia.
Ale i tak na
wszelki wypadek sprawdziłam własne rozumowanie, bo z wyobraźnią
przestrzenną jestem mocno na bakier. Nie tym razem, niestety –
wszystko się zgodziło i lewa strona była odbiciem. A przecież
byłam pewna, że widziałam gdzieś w odmętach internetu szalik
zrobiony dokładnie tak, jak chciałam, czyli czytelny z obu stron!
Okazało się, że owszem, coś takiego jest możliwe, ale byłam w stanie znaleźć tylko gotowe wzory, bez opisu techniki, w jakiej są wykonane, a niestety, nie było w nich wszystkich liter, jakich potrzebowałam do własnego projektu.
Okazało się, że owszem, coś takiego jest możliwe, ale byłam w stanie znaleźć tylko gotowe wzory, bez opisu techniki, w jakiej są wykonane, a niestety, nie było w nich wszystkich liter, jakich potrzebowałam do własnego projektu.
Wiecie co,
niekiedy perfekcja potrafi dopiec. Ślęczałam nad tymi wzorami
non-mirrored, póki się nie zorientowałam, jak toto jest zrobione.
I nie macie pojęcia, jaka byłam z siebie dumna, kiedy to pierwsze R
wyszło dokładnie takie, jakie miało być – idealne z obu stron!
A jeszcze większą dumą napełniło mnie to, że równie dobrze
wyszła pierwsza literka, którą sama – sama! - musiałam
opracować, bo nie było „gotowca” :)
Tak więc
naprawdę warto się czasami pomęczyć, aż mózg będzie kipiał :)
Szczególnie że jak już się oswoiłam i machanie drutami poszło
szybciej, to nabrałam szalonej ochoty na popełnienie jeszcze czegoś
w tej technice, może być z napisem albo i bez, bo teraz to nic już mi
nie straszne :) O, na przykład coś dla fanów Star Wars:
Autentycznie
warto było :) Przy okazji wyszło na jaw, że nic mi po naparstku
dziewiarskim, bo mam za szczupłe palce i ten naparstek za żadne
skarby nie chce na nich stabilnie siedzieć. Musiałam uciec się do metody chałupniczej, jak wiadomo najtrwalszej i najwygodniejszej ;)
Technicznie jest to włóczka Flora - nowość w ofercie Dropsa - składająca się w 65% z wełny i 35% z alpaki. Miła w dotyku, nie gryzie i nie drapie. Robi się z niej bardzo fajnie, oczka wychodzą równe... no, w zasadzie równe. Granatowe układały się perfekcyjnie już w trakcie dziergania, jasnoniebieskie były zwichrowane, miejscami dość mocno. To zwichrowanie w przypadku włóczek z domieszką alpaki nie jest niczym dziwnym, ale osoby należące do perfekcjonistów mogą poczuć irytację. Oczka się wyrównują po praniu i blokowaniu, z tym że im więcej alpaki w składzie, tym słabsze to wyrównanie wychodzi. Włóczka czysto alpakowa nawet po kąpieli będzie miała nierówności.
Druty nr 3,5; szalik zmierzyłam, ale nie pamiętam dokładnie wymiarów - długość to na pewno coś powyżej 180 cm, szerokość - jakieś 25 cm.
Zdjęcia mało wyraźne, bo akurat jak na złość pogoda była do kitu ;/ a nie miałam czasu czekać na lepszą.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBardzo fajne rozwiązanie i dość oryginalnie wyglądają wydziergane przez ciebie szale. Ja teraz zabieram się dopiero do dziergania gdyż czytałam na https://alewloczka.pl/pl/blog/Dlaczego-warto-dziergac%2C-a-pozniej-nosic-produkty-z-naturalnej-welny/15 że warto jest zacząć cokolwiek robić z włóczki, i mieć radość że jakiś ciuch zrobiło się samemu. Przecież to jest najlepsza nagroda za nasz trud i wysiłek :)
OdpowiedzUsuń