piątek, 24 lipca 2015

004. Zmęczenie materiałem

Koc.



Dużo koca.

Bardzo dużo wciąż nie ukończonego koca! 

Zła na siebie jestem, bo ciągnę ten projekt od lutego – no, od marca właściwie, bo dopiero wtedy dotarła do mnie zamówiona włóczka. A po kilku ostatnich dniach widzę wyraźnie, że mogłam go skończyć w miesiąc, najdalej półtora. Wystarczyłyby cztery godziny dziennie...

I to jest najlepszy przykład czegoś, co określam mianem „zmęczenia materiałem”. Kiedy pracuję nad jakimś dużym projektem, to bardzo szybko i często dopada mnie niechęć: do włóczki, do wzoru, do koloru... Zamiast planowanych pięciu rzędów w takim samym czasie robię dwa. Często się mylę przy liczeniu oczek. Plącze mi się kolejność przerabiania schematów. Drażni mnie włóczka, która do tej chwili była mięciutka i delikatna. Jednym słowem: mam dość!

To się dzieje przy każdym projekcie, ale właśnie na takim długofalowym, jak koc dla E., widać to zjawisko najwyraźniej, bo ma więcej okazji, by się pojawić. Wtedy najlepszym sposobem jest odłożenie robótki i wzięcie się za inną. Inną pod każdym względem: jeśli wzór podstawowy jest trudny, to odskocznia musi być łatwa; jeśli projekt jest duży, to dla odpoczynku robię coś, co jest małe i szybkie w robocie; jeśli koc jest beżowo-niebieski, to chusta będzie wściekle kolorowa :)
Po takiej odskoczni – która może trwać dwa dni, ale może i miesiąc – projekt podstawowy sam wpada w łapki, druty błyskają z zawrotną szybkością, a dzianiny przybywa w imponującym tempie. A ja siedzę i myślę ze złością, że gdyby cały czas tak było, to już bym skończyła, już bym miała z głowy i nie czuła się winna, że zwlekam, że się ociągam – a to przecież koc dla przyjaciółki, która cierpliwość przejawia iście anielską, ale ileż można?!

Przy okazji zmęczenia materiałem pojawia się jeszcze jedna rzecz – mianowicie syndrom końca motka :) Zjawisko to powstaje zawsze wtedy, kiedy patrzę krytycznie na motek i widzę, że mało go już zostało, trzeba by pójść po nowy celem dowiązania. Mówię sobie zatem, że ok, skończę ten motek, uwiążę następny i to będzie koniec pracy na dziś. No i ten niby kończący się motek dostaje wścieklizny i wydłuża się w nieskończoność! Przysięgłabym, że wystarczy go na góra cztery rzędy – a tu lecę już z piątym, z szóstym, z siódmym... a końca jak nie było, tak nie ma. Ale przecież powiedziałam sobie, że koniec pracy równa się końcowi motka, więc nie mogę być niesłowna i odłożyć drutów wcześniej! No i dziergam. I dziergam. I dziergam... Ze zgrzytaniem zębów, potrząsaniem motkiem, mamrotaniem pod nosem „a żeby cię, zarazo...”. Niestety, muszę wyznać, że zazwyczaj w tej walce okazuję się na przegranej pozycji, poddaję się i jedyne, na co mnie stać, to przyniesienie nowego motka i wrzucenie do koszyka obok starego.
A następnego dnia w połowie pierwszego rzędu motek się kończy... No szlag człowieka może trafić! :)

Na szczęście koc jest już na finiszu: wzór podstawowy skończony, pozostało tylko obrzucić wokół plisą ze ściegu francuskiego, ale czekam na dostawę włóczki – bo mi zabrakło dwóch motków. No i oczywiście wykorzystałam czas oczekiwania na machnięcie szybkiej odskoczni:



2 komentarze:

  1. Whoah! Potwor, nie koc. Gdybym miala sie za to zabrac, stulecia by mi nie starczylo na ukonczenie. Masz kobieto nadprzyrodzone tempo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Docelowo ma mieć wymiary 170x140, plus minus pięć cm, więc nie taki znów potwór :) Ale tak szczerze, to gdybym robiła go dla siebie, a nie dla przyjaciółki, to pewnie zajęłoby mi to parę lat.

      Usuń